DISCJOCKEY - piece of the book / kawałek książki ...






... KLIKNIJ W FOTO ABY POWIĘKSZYĆ ...




New York / Los Angeles / Seattle - 1989/90

Był chłodny marzec roku 1989. Polska leżała niemal w gruzach doprowadzona przez komuchy do total gospodarczej i kulturalnej ruiny. Tym razem leciałem na zaproszenie nowego kolesia, który nazywa się Albert Garzon i z którym trzymam kontakt do dzisiaj. Byłem solidnie (jak na Polaka) przygotowany. Nie leciałem już liniami LOT, których ruskie samoloty były zdezelowane i śmiercionośne. Poleciałem liniami Pan-Am.

Po wylądowaniu w NYC na ogromnym lotnisku JFK odebrał mnie Albert i pojechaliśmy autobusem na Manhattan gdzie Al mieszkał na ubogo wyglądającej Lower East Side.

Ogromne wrażenie wywarł na mnie moment kiedy autobus przejeżdżał przez Manhattan Bridge. Był wczesny wieczór i zachodzące słońce odbijało się czerwonawo-złotawym blaskiem od szyb wieżowców – po lewej stronie widziałem słynne WTC i Brooklyn Bridge, a po prawej Empire State Building – w dole szeroka i ponuro wieczorem wyglądająca East River. Ze wszystkich zagranicznych wypraw ten obraz zapamiętałem najbardziej. Autobus zakończył trasę na słynnym Grand Central Station – skąd pojechaliśmy jedną z nie mniej słynnych, nowojorskich żółtych taksówek.





Ten przejazd ze środkowego Manhattanu na jego wschodnio-południowy cypel – wszystko to co mijaliśmy po drodze też wywarło na mnie duże wrażenie. Cały ten ogromny i skomplikowany ruch - masa ludzi o przeróżnym wyglądzie i masa różnorodnych pojazdów wciśniętych pomiędzy te ogromne i piękne wieżowce - tworzyły w moich oczach obraz jedyny, unikalny, nigdzie indziej niespotykany - obraz jakiś taki jakby zaczarowany.

W Nowym Jorku miałem kasę przemyconą zmyślnie z Polski – ponad 5.000 dolców. W związku z tym mogłem się spokojnie dookoła rozglądać i nie spieszyć z podejmowaniem jakichkolwiek decyzji.

Odwiedzałem zatem różne miejsca zastanawiając się czy zostać w NYC czy polecieć do Los Angeles do czego namawiał mnie mój drugi koleś z owych czasów i z USA– niejaki Dennis White. Propozycja Dennisa była bardzo kusząca, tym bardziej że fundował mi bilet lotniczy tam i z powrotem. Miał na to kasę / sporo kasy uzyskanej z handlu jakimiś płytami i kooperacji z autorem scenariusza do filmu „The Doors”, który nazywał się – Randall Jahnson.

W końcu dałem się przekonać i poleciałem do Los Angeles. Na lotnisku odebrał mnie kędzierzawy grubasek czyli Dennis. Po wyjściu z lotniska uderzył mnie jakiś ciepły i niespotykany zapach, który towarzyszył mi już potem do końca mojej wizyty w Californi. To zapamiętałem najbardziej podobnie jak ten widok zachodu słońca na Manhattanie z za szyb autobusu.

Z trudem zapakowaliśmy moje dwie super ciężkie walizy do maleńkiego, dwuosobowego Pontiac Fiero (własność laski Dennisa o imieniu Mary) i ruszyliśmy w kilkudziesięcio-kilometrową drogę co w skali Los Angeles znaczy – ‘bliskie sąsiedztwo’, mała odległość.




Po drodze pierwszy raz w życiu widziałem ogromne palmy stojące to tu to tam, a nos ciągle wbijał mi się ten nieznany mi dotąd i niespotykany zapach – to ciepłe i pachnące powietrze.

Po przyjeździe na miejsce moim oczom zjawiło się piękne, obrośnięte kwiatami kondominium zbudowane w latach ’20 czy ’30, w którym (jak się niebawem dowiedziałem) dawniej, aż do lat ’60 mieszkali ważni ludzie pracujący w przemyśle filmowym znajdującego się nieopodal Hollywood. Jeden z takich ludzi mieszkał tam nawet nadal. Miał prawie 80 lat i był niegdyś scenarzystą pomocniczym w wytwórni filmowej ‘Paramount’. 


ogródek koło domu


W sąsiedztwie (10 min pieszo) znajdowała się słynna dzielnica gwiazd Hollywood z lat ’40 i ’50 czyli ‘Silverlake’ oraz hotel w którym wręczano niegdyś (raz czy dwa) ‘Oscary’, a mianowicie Park Plaza Hotel stojący pomiędzy Wilshire Bulevard i 6 ulicą – na wprost McArthur Park.




Piękne i wielce urokliwe było to miejsce i coraz częściej w mojej głowie kołatała się myśl, że tu chyba „zaparkuję”, że tu zostanę na zawsze.


... KLIKNIJ W FOTO ABY POWIĘKSZYĆ ...


N. Beachwood Drive
jedno z kilku najpiękniejszych miejsc w Los Angeles



szybko zrobiłem sobie mocno ułatwiającą życie kartę bankomatową
rzecz wtedy w Polsce nieznaną :-)


... KLIKNIJ W FOTO ABY POWIĘKSZYĆ ...

na grobie Marilyn Monroe
wizyta obowiązkowa ...


Dennis zajmował dwupokojowe mieszkanko na parterze kondominium zwanym przez tubylców w skrócie ‘condo’. W sąsiedztwie mieszkali, głównie młodzi ludzie ze światka artystycznego. Obok nas mieszkała śliczniutka Beky, kelnerka aspirująca do roli aktorki w Hollywood. Na piętrze mieszkali muzycy, a obok pisarz / scenarzysta i malarka z mężem.

Pewnego dnia zwaliła się do naszego małego mieszkanka grupa rockowców z Seattle. Nazywali się ‘Sundgarden’ – nie byli wtedy nikomu znani i przyjechali w celu podpisania kontraktu z firmą płytową A&M. Spali śledziem na naszej podłodze
i tylko ich managerka (śliczna lalunia) dostała na ten czas moje łóżko – ale beze mnie :-))))))) Podpisali kontrakt i odjechali. Napisałem o tym tu: (https://chris-cornell-soundgarden.blogspot.com/)



Dennis natomiast zaproponował, że wyskoczymy na jakiś czas do Seattle (skąd pochodził). OK – czemu nie odparłem i za tydzień siedzieliśmy już w jego nowo kupionym aucie pokonując ponad 3.000km po autostradzie Nr 5 na północ.

Seattle było mi znane wcześniej tylko z tego, że tu urodził się i wychował genialny gitarzysta Jimi Hendrix. Teraz natomiast (1989) rodziła się tu nowa muzyka o nazwie „grunge”, która niebawem miała zawładnąć na krótki czas światem rocka. Póki co byli to jednak biedni i nieznani kolesie ...

W czasie około 30 dniowej wizyty w Seattle odwiedziłem z Dennisem wszystkie kluby i koncerty jego dawnych kolesi czyli: Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden, Badmotorfinger, Alice in Chains, Stone Temple Pilots ale przede wszystkim zespół który już wtedy był w Seattle gwiazdą - ‘Mother Love Bone’. Ten zespół wywarł na mnie największe wrażenie i dzięki niemu polubiłem ten nowy styl i brzmienie rocka.

‘Mother Love Bone’ rozpadł się w 1990 roku zanim ‘grunge’ stało się bardzo popularne. Powodem rozpadu była nagła i szokująca śmierć ich charyzmatycznego i niezwykle utalentowanego wokalisty o wspaniałym brzmieniu głosu i technice śpiewania, który nazywał się Andrew Wood. Andrew zmarł z powodu nadużywania narkotyków.

Pamiętam, że jak go pierwszy raz zobaczyłem to przed oczami przesunęły mi się zapamiętane z fotografii obrazki jakby coś na podobieństwo ery hippie, Woodstock, Hendrix, itp. Andrew sprawiał wrażenie jakby był młodszym bratem Janis Joplin – tyle że na tym spotkaniu w popularnej knajpie przy głównej ulicy starego Seattle, tuż obok targu rybnego – nie chciał pić piwa. Odmawiał tak zdecydowanie - namowom i zachęcie Chrisa Cornella z Soundgarden, że zapamiętałem to do dzisiaj.


... KLIKNIJ W FOTO ABY POWIĘKSZYĆ ...




Miesiąc upłynął nam (ja + Dennis) na spotykaniu się w lokalnych knajpach za dnia i popijaniu taniego piwa polewanego z dużych dzbanków do szklanek (taki w Seattle obyczaj). Wieczorami i nocami doprawialiśmy się w klubach na koncertach wymienionych powyżej zespołów. Piwo ma to do siebie, że nie można się nim schlać tak jak gorzałą, dlatego też wszystko i dość dokładnie pamiętam.

Wspaniale wspominam tą wizytę w Seattle. Dennis nawet postanowił opuścić Los Angeles i powrócić do Seattle na zawsze. Wróciliśmy zatem do LA. Dennis pozamykał wszystkie swoje sprawy, zamknął też mieszkanie, zwrócił klucze właścicielowi i odjechał. Mieszka do dziś w Seattle i utrzymujemy słaby kontakt.

Ja natomiast zamieszkałem obok wraz z jego byłą laską Mary, która pracowała za fajną kasę w urzędzie miasta Hollywood i zajmowała się sprawami lokalnych gejów.

Sama jednak była max hetero i na skutki zamieszkiwania w tym samym miejscu przez dwoje takich jak my nie trzeba było długo czekać. Chyba już drugiego wieczoru popiliśmy piwka, rozluźnili się i bardzo szybko (niby to w żartach) przytulili się dość mocno aż poczułem jej wielkie i piękne cyce. Zaczęliśmy się całować zrzucając w pośpiechu ciuszki. Oboje byliśmy max na siebie napaleni – ja w szczególności. Całkowicie nadzy szybko przenieśliśmy się z salonu na wodne łoże w jej sypialni. Mary miała piękne i obfite ciało z dobrze zachowaną linią kobiecej figury. Odtąd sypialiśmy zawsze razem i ruchali ostro każdego dnia, a czasem i dwa razy dziennie. Zapamiętałem Mary jako jedną z najpiękniejszych kobiet mego życia, z którą sex był taki jak w marzeniach stających się najprawdziwszym realem.

Z czasem jednak dawał o sobie boleśnie znać nałóg Mary, a mianowicie regularnie ciągnięte kreski cocainy. Zbyt często i zbyt dużo ćpała co kreowało przedziwne sytuacje jak na przykład wybieganie nago w nocy przed dom z czym musiałem sobie szybko i sprawnie radzić aby nikt nie wezwał Policji. Jej zachowanie było upierdliwe i wydawało mi się dość groźne na dłuższą metę. Zdecydowałem się z nią rozstać. Nie było to proste zważywszy jak piękna była – no i ten sex. O Chryste ! – ile ja się „nacierpiałem” aby pokonać w sobie pociąg do tej lali – tym bardziej, że mieszkała w sąsiedztwie i codziennie ją widywałem falującą tymi cudo-cycami i rozłożystymi bioderkami. Było – minęło ...

Zamieszkałem obok z imigrantem z Hiszpanii, który nazywał się Jimmy Villanova, ale zwaliśmy go Jimmy California. Wcześniej mieszkał razem z piękną dziewczyną ale opuściła go i wróciła do Madrytu. Jako oficjalny i uznany przez właściciela współlokator, płaciłem Jimmiemu połowę kosztów wynajęcia mieszkania czyli 700 dolców miesięcznie i miałem prawo do jednego prywatnego pokoju, wspólnej kuchni i łazienki.


... KLIKNIJ W FOTO ABY POWIĘKSZYĆ ...

Jimmy i ja w Hollywood ...


To nasze, ogrodzone wysokim płotem i zamykane, kondominium przy Coronado Street było jakby oazą w okolicy w której mieszkali głównie imigranci z Ameryki Południowej i gdzie szerzyła się przestępczość oraz wszelka patologia. Nie jeden raz dało się słyszeć nocne wystrzały pistoletów w okolicy oraz syreny policyjnych aut. Patrząc na to wszystko dochodziłem do wniosku, że pierwsze wrażenie było super, ale jak się to poznawało z bliska i dokładnie to wychodziło wyraźnie, że centrum Los Angeles okazywało się szambem i że długo pod tym adresem nie pomieszkam, że trzeba będzie uciekać od Latynosów za którymi podążał brud, smród i kryminał !

Z tym przeświadczeniem złożyłem dokumenty, przygotowane jeszcze w NYC z pomocą Alberta, do INS of LA (Immigration and Naturalisation Service – Los Angeles). Prosiłem władze USA o azyl polityczny i miałem na to aż nadto mocne papiery – dużo papierów. Dostałem tymczasowe pozwolenie na pracę i słynną oraz pożądaną przez wszystkich imigrantów Social Security Card z osobistym numerem ewidencyjnym.  (https://1952yahudeejay1970.blogspot.com/p/blog-page_3.html)

Tak wyposażony mogłem ruszyć w poszukiwaniu legalnej pracy. Znalazłem ją w odległym o ponad godzinę jazdy dwoma autobusami Glendale – miasteczku powstałym dawno temu w czasach słynnej gorączki złota w Californi.

Zatrudnił mnie Gary Novotny – syn czeskich imigrantów – właściciel firmy naprawiającej parkiety i meble. Praca była czasami dość ciężka ale znośna – no i dawała regularnie, każdego tygodnia fajną wypłatę.

W firmie Novotny’s Refinishing pracowałem razem z dwoma rockowymi muzykami z nieznanej jeszcze wtedy kapeli ‘Tattoo Rodeo’. Byli to gitarzysta basowy, wokalista i kompozytor Dennis Churchill - Dries oraz wyśmienity gitarzysta Rick Chadock, który swego czasu dostał propozycję grania w legendarnym Kiss. W 1989 roku właśnie nagrywali swoją pierwszą płytę. Potem, po moim wyjeździe w 1990 roku mieli hita na topie i stali się dość popularni.

Tattoo Rodeo (https://www.google.com/search?q=tattoo+rodeo+wikipedia&sxsrf=APwXEddxnPhAYI446Q0ws608Cwi5_AIp8g%3A1680363988073&ei=1FEoZJmQBPHErgS_oYjQBg&ved=0ahUKEwiZyujUg4n-AhVxoosKHb8QAmoQ4dUDCA8&uact=5&oq=tattoo+rodeo+wikipedia&gs_lcp=Cgxnd3Mtd2l6LXNlcnAQAzIGCAAQFhAeMgYIABAWEB4yCwgAEIoFEIYDEIsDMgsIABCKBRCGAxCLAzoKCAAQRxDWBBCwAzoPCC4QigUQyAMQsAMQQxgBOhIILhCKBRDUAhDIAxCwAxBDGAE6CAguEIAEEOoEOgUIABCABDoFCC4QgAQ6CAgAEIoFEIYDSgQIQRgAUIQIWLMYYPIbaAFwAXgAgAGOAYgBuAeSAQM3LjOYAQCgAQHIAQi4AQPAAQHaAQQIARgI&sclient=gws-wiz-serp)

Praca u Garego dawała też tzw. ‘niespodziewanki’. Pewnego gorącego i bardzo suchego popołudnia (jak to zwykle w południowej Kaliforni w środku lata) kiedy miałem już po skończonym dniu pracy jechać do domu nagle zawołał mnie szef firmy, w której pracowałem Gary Novotny i zapytał czy chcę jeszcze popracować tzw. overtime czyli nadgodziny za 100% wyższą stawkę godzinową.

Jasne! - wykrzyknąłem z radością i dość szybko w obawie aby nic się nie zmieniło. Nie miałem nic lepszego do roboty, a każdy zarobiony dolar był dla biednego emigranta z Polski na wagę złota. Firma Novotny's Refinishing była wtedy najsławniejszą i najwyżej cenioną w dolinie San Fernando firmą, która zajmowała się naprawami i renowacjami wszystkiego co ktoś kiedyś zrobił z drewna. Zostaliśmy wezwani do nagłej naprawy drewnianej boazerii uszkodzonej w czasie usuwania awarii pękniętej rury wodnej. Szef zwykle nie jeździł na takie wezwania dlatego bardzo mnie dziwiło dlaczego tym razem na przykład nie przełożył sprawy na następny dzień tylko jechał osobiście. Nie pytałem go o to bo nawet nie było czasu.

W pośpiechu załadowaliśmy sprzęt, materiały i chwilę potem gnaliśmy już po przebiegającej wzdłuż Californi pięknej, ośmiopasmowej autostradzie zwanej przez tubylców po prostu ("5") piątka. Wkrótce zjechaliśmy z "5", kluczyliśmy nieco po pięknych i bardzo zadbanych ulicach, aż wreszcie podjechaliśmy pod wielką żelazną bramę w białym kolorze, za którą było widać część dużego (tak samo białego jak brama) domu.

OK Yahu - odezwał się milczący przez całą drogę szef - jesteś w Beverly Hills - tak jakby wiedział, że to moja pierwsza w życiu wizyta na tej przesyconej bogactwem i sławą ziemi. Wjechaliśmy na ogromny i zacieniony jakimiś pachnącymi drzewami i krzewami plac przed owym przepięknym domem. Zaparkowaliśmy ciężarówkę ze sprzętem i narzędziami. Gary, jako urodzony Kalifornijczyk czyli o niebo lepiej władający językiem angielskim ode mnie, pierwszy zastukał do drzwi. Te drzwi wyglądały jak jakieś ciężkie, rzeźbione pałacowe wrota. Nad naszymi głowami dyskretnie zaszumiała przekręcająca się w naszym kierunku kamera. Jakiś męski głos z malutkiego głośnika obok zapytał uprzejmie - w jakiej przybyliśmy sprawie i do kogo ? Gary sprawnie objaśnił co nieco i po chwili drzwi zaczęły się uchylać. Otworzyła je starsza, czarnoskóra kobieta. Okazało się później, że była to naczelna gosposia w tej posiadłości. Zaprowadziła nas do dużego pomieszczenia, które wyglądało jak kuchnia połączona zmyślnie z jadalnią-miało to wszystko razem chyba z 70 m2. Pokazała zniszczoną boazerię, zapytała jakie są nasze ulubione napoje i ile tego chcemy, po czym odeszła, zapewne po te napoje.

Ja natomiast zapragnąłem odwiedzić WC. Wyszedłem zatem z owej kuchnio-jadalni na tzw. hall - też jakieś 80m2 i zacząłem szukać miejsca, którego znalezienie było od kilku minut moim "marzeniem". Otworzyłem jakieś drzwi, które jednak okazały się drzwiami do innego pokoju, a nie do upragnionego WC. Już miałem te dźwierza za sobą zatrzasnąć gdy nagle przed oczami śmignęła mi ciemna, malutka i znajoma figurka na podobieństwo starego gramofonu. Uchyliłem ponownie drzwi - Chryste! - toż to najprawdziwsze i sławne na cały cywilizowany świat statuetki GRAMMY AWARD.

Na niewielkiej komódce stały dwie takie, a na ścianie mieniły się zawieszone względem siebie symetrycznie ZŁOTE i PLATYNOWE PŁYTY. Były różnego rozmiaru zarówno single jak i longplaye. Był tego ogrom! - liczenie wydawało mi się syzyfową pracą. Oniemiałem z wrażenia jak zacząłem czytać napisy na owych płytach i statuetkach, a mianowicie powtarzające się imię i nazwisko - BARRY WHITE !!!

Stałem tak przez dłuższą chwilę rozpoznając pośród napisów tytuły, które jeszcze nie tak dawno grywałem gdzieś po polskich dyskotekach, gdy dokładnie umiejscowione ciśnienie ponownie przypomniało mi, że czas poszukać wreszcie tego WC. Kiedy wróciłem do kuchnio - jadalni by podzielić się moim odkryciem z Garym - ten zupełnie niewzruszony odpowiedział - no przecież wiem kto i gdzie wzywał mnie na robotę. Zdawał się wyglądać na takiego co to wcale go nie porusza fakt, że jest w posiadłości Barry White.

Dla Garego żyjącego w USA od urodzenia Pan White to po prostu sławny i bogaty facet jakich wielu w południowej Californi, facet śpiewający piosenki, których na dodatek Gary nie lubi bo jest fanem hard rocka. Jednak dla mnie, discjockeya z Polski zafascynowanego R&B / Disco, Barry White to ikona, guru, świętość prawdziwa. Jeśli z czymś kojarzą mi się przyjemne momenty w historii polskich dyskotek (a dyskoteki i praca deejaya to przecież całe moje życie) to ponad wszelką wątpliwość są to płyty/przeboje Barry Whitea, które były i są uwielbiane przeze mnie i przez tysiące moich rodaków.

Robiliśmy z Garym swoje - przycinaliśmy drewienka, babrali się w barwnikach, klejach i chemikaliach aby dopasować nową część boazerii do koloru/faktury tej starej oryginalnej podobno jeszcze z lat dwudziestych. Dom zbudował kiedyś jeden z bossów hollywoodzkiego kina. Nasza praca zbliżała się ku końcowi i zawsze w takich chwilach dostawaliśmy czek/zapłatę za wykonaną pracę. Na moment odwiedziła nas wspomniana w tej historii wcześniej gosposia, po czym widząc, że praca jest na ukończeniu odeszła. Po dłuższej chwili drzwi do kuchnio - jadalni otworzyły się dość szeroko i ukazał się w nich czarnoskóry mężczyzna potężnej postury w fioletowym, jedwabnym chyba, bo dość błyszczącym szlafroku i rozpiętych sandałach.

Spodziewaliśmy się, że czek przyniesie gosposia-i po robocie. Do głowy nam nie przyszło, że właściciel domu osobiście zechce sprawdzić jak też załataliśmy (w artystyczny niemal sposób) jego boazerię. Tego było dla mnie za wiele jak na jeden dzień. Łzy wzruszenia napłynęły mi do oczu i na Boga nie wiedziałem dlaczego, a co gorsza wcale tego nie kontrolowałem. Pan White rozmawiał chwilę z Garym po czym spojrzał krótko na mnie, zauważył, że coś nie tak, że wycieram ukradkiem gębę i zapytał Garego - co z tym facetem? Gary po chwili konsternacji rzucił kilka szczerych słów na mój temat - a to, że polityczny imigrant z komunistycznej jeszcze wtedy Polski, a to że deejay, który grał w polskich dyskotekach amerykańskie płyty, a to że pewnie nigdy nie widziałem z bliska tak wielkiej / sławnej gwiazdy.

Zainteresowało to pewnie Pana Whitea bo coś tam dłużej mówił do Garego, a co było zbyt trudnym dla mnie do zrozumienia angielskim. Po chwili tej rozmowy odwrócił się do mnie lekko uśmiechnięty i wykonał (jak dla mnie) najlepszy występ/sztukę jaką mógł wykonać, coś czego nic i nikt nigdy nie wymaże z mej pamięci, a mianowicie - podał mi dłoń, podziękował za dobrze wykonaną robotę, życzył powodzenia i powiedział spokojnym, dość cichym głosem, wcale nie podobnym do tego znanego mi z nagrań płytowych, że - "jeżeli zawsze pracujesz tak solidnie jak przy mojej boazerii to pewnie i puszczanie amerykańskich płyt w polskich dyskotekach wykonywałeś porządnie".

Tego dnia wróciłem do domu późno wieczorem i długo w nocy rozmyślałem nad tym co mi się przytrafiło. Było mi bardzo szkoda myć (w wieczornej kąpieli) dłoń uściśniętą przez Barry White kilka godzin temu.

Mr. BARRY WHITE (1944 - 2003 RIP) 


**

Dobry los pozwolił mi mieszkać i pracować przez rok w ziemskim raju (jak wspominam to miejsce) czyli w Los Angeles. Dzięki temu miejscu, mieszkającym tam ludziom i pracy, którą wykonywałem (legalnie!) doznałem przeżyć, które ponad wszelką wątpliwość zostały zapisane w mej pamięci jako najwspanialsze dni mojego dotychczasowego żywota. Przede wszystkim udawało mi się napotykać w różnych miejscach i okolicznościach właśnie tych sławnych i bogatych, którzy zamieszkują Hollywood czy Beverly Hills i dzięki, którym to miejsce zyskało swoją dobrą sławę i unikalny, wyczuwalny w każdym miejscu, swoisty nastrój, klimat czy specyficzny urok.





Luty 1990 – ostatnie dni w LA ...


W lutym 1990 roku otrzymałem odpowiedź z INS of LA, że ze względu na upadek komuny w Polsce nie mogą mi dać azylu politycznego i że mam miesiąc na opuszczenie USA. Poskładałem zatem wszystkie swoje sprawy i miałem kilka dni luzu przez wyjazdem. Siadywałem zatem w ogrodzie z puszeczką piwka i rozmyślałem co tracę, a co będzie w Polsce.

Pewnego wieczoru dołączyła do mnie wspomniana wcześniej i mieszkająca po sąsiedzku piękna Mary. Wyglądała tego wieczoru zabójczo sexownie w miniówie i podkoszulku na cienkich ramiączkach pod którym kołysał się ten jej cudeńko-biust.

Wiedziała już, że wyjeżdżam i w stylu typowym dla wolnej i swobodnej w zachowaniu Amerykanki zaproponowała abym spędził z nią te ostatnie dni i noce. Byłem z lekka „wyposzczony”, a zatem natychmiast zająłem się jej biustem całując jednocześnie jej pachnące usta. Po chwili leżeliśmy już nadzy na jej wodnym łożu rozpoczynając (jak się niebawem okazało) kilkudniowe i kilkunocne - max-sex-wariactwo.

Przyrzekaliśmy sobie różne rzeczy w tym wściekłym i bardzo prawdziwym sexie. Miałem szybko poprostować swoje sprawy w Polsce i wrócić do niej. Obiecała że pójdzie na odwyk i nigdy nie dotknie narkotyków, że zrobi to dla siebie ale też i dla mnie, że chce ze mną być na zawsze i żebym się w Polsce rozwiódł to będzie mogła za mnie wyjść za mąż i jako jej małżonek będę miał pełne prawo legalnego pozostania w USA na zawsze.

Było to bardzo, ale to bardzo kuszące i leciałem z powrotem do Polski z takim postanowieniem, że wrócę do niej żeby nie wiem co ...


Polska 1990


Wróciłem do kraju. Wróciłem z raju na ziemi do syfu i piekła z półkami pełnymi octu lub pełnymi niczego … W dodatku – moja ówczesna żona popadła w alkoholizm i to co się z tym wiąże czyli puszczalstwo – no bo jak to mówi stare ludowe porzekadło „baba pijana pita sprzedana”.

Innym powodem powrotu były dwa moje dzieciaki, które już wcześniej w rozmowach telefonicznych, kiedy dzwoniłem do nich z Californi, meldowały mi o szaleństwach matki, głodzie, chłodzie, brudzie, jakichś obcych facetach łóżku matki i max zaniedbaniach.

Tak więc początek lat ’90 zaczął się dla mnie niewyobrażalnymi problemami życiowymi. Moja mama po latach powiedziała mi że „obawiała się abym się nie ciachnął z tego wszystkiego i to, że przetrwałem uznała za tkwiącą we mnie niebywałą siłę życiową.”

Próbowałem przez jakieś 3 lata wyciągnąć z nałogu, uratować żonę, a właściwie matkę dla moich dzieci – bo jako żona / kobieta nie wiele mnie już obchodziła zważywszy kto na mnie czekał w Los Angeles. No ale jak menel sam nie chce to nikt go siłą z tego nie wyciągnie – doświadczyłem tej oczywistości i prawdy osobiście. Złożyłem papiery o rozwód i w końcu go uzyskałem. Uwolniłem się od żony menela i pogoniłem toto coś - notorycznie śmierdzące gorzałą z domu.

Zostałem sam z córką i synem. Borykałem się z ogromnymi problemami życiowymi, brakiem kasy, roboty i czym tam jeszcze. Nagle z dnia na dzień musiałem umieć robić to czym dotychczas się nie zajmowałem z racji podziałów obowiązków w życiu rodzinnym. Musiałem się nauczyć bardzo szybko gotować, prać i czego tam jeszcze.

Lata mijały, a ja nijak nie dawałem rady spełnić obietnicy danej Mary. W końcu dziewczyna związała się z jakimś kolesiem i wyjechała z Los Angeles do Arizony – gdzie ponoć mieszka z rodziną do dzisiaj. Straciliśmy jednak kontakt ...

Ja natomiast pozostałem z konieczności życiowej w Polsce, zajmując się, całkowicie samotnie, wychowaniem dwójki dorastających dzieciaków podczas całkowitego olania ich przez matkę. Chwytałem się przeróżnych rzeczy (zawsze legalnych) aby przeżyć / przetrwać ...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz